Data: 2012-02-20 10:39:08 | |
Autor: tomy | |
tusk znowu kłamie | |
W sprawie reformy emerytalnej Donald Tusk i Jacek Rostowski zasypują nas liczbami, argumentami i ostrzeżeniami przed tym, co się stanie jeśli reformy emerytalnej nie przeprowadzimy. Robią to jednak w taki sposób, aby nie kłamiąc – nie mówić prawdy.
Argument 1: reforma przeprowadzana jest przede wszystkim dla dobra przyszłych emerytów To półprawda – głównym celem reformy jest próba ocalenia ZUS-u i budżetu państwa, przed nadciągającą w ekspresowym tempie katastrofą. Niektóre wyliczenia wskazują, że już w 2013 roku deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych może wynieść nawet 65 miliardów złotych, by do 2017 roku wzrosnąć nawet do niemal 90 miliardów złotych. Co to oznacza w praktyce? Ano to, że państwo – aby zapewnić wypłatę emerytur wszystkim uprawnionym do ich pobierania – musi do tego biznesu dołożyć owe dziesiątki miliardów złotych z innych źródeł. Tak więc wpływy budżetowe zamiast przyczyniać się do tego, by Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej – będą wrzucane do emerytalnej studni bez dna. Reforma duetu Rostowski-Tusk nie zlikwiduje tego deficytu, ale ma powstrzymać tempo jego narastania. Jeśli Polacy będą przechodzili na emerytury później to po pierwsze – będą dłużej płacili składki (przynajmniej teoretycznie – o tym za chwilę), po drugie – będą krócej pobierali emerytury. Dzięki temu wpływy do ZUS-u się zwiększą, a wypłaty będą mniejsze. Bez reformy za pewien czas mogłoby się okazać, że cały budżet państwa jest w istocie jednym, wielkim funduszem emerytalnym. A wtedy na autostrady poczekalibyśmy pewnie do jakiegoś 2142 roku. Argument 2: dzięki reformie emerytury będą wyższe To też półprawda – bo o wysokości emerytury nie decyduje wiek, w którym na nią przechodzimy, ale okres opłacania składek i średnia długość życia na emeryturze. Teoretycznie dzięki Tuskowi i Rostowskiemu emerytury powinny być wyższe – zwłaszcza emerytury kobiet, które po wejściu w życie reformy emerytalnej będą pracować siedem lat dłużej niż obecnie, a więc okres opłacania przez nie składek wydłuży się o siedem lat – a okres pobierania emerytury o te siedem lat się skróci. Brzmi pięknie – są jednak dwa poważne „ale". Po pierwsze – emerytura nie będzie wyższa jeśli 67-latka przez ostatnich siedem lat aktywności zawodowej będzie bezrobotna (albo przez pierwszych siedem lat nie znajdzie pracy – bo potencjalne miejsca pracy będą blokowały jej starsze koleżanki, które muszą dotrwać do emerytury). Innymi słowy – aby reforma się powiodła w kraju musiałoby powstać ładnych kilkaset tysięcy nowych miejsc pracy. Po drugie – jeśli w 2040 roku, kiedy reforma ostatecznie wejdzie w życie, średnia życia wydłuży się o siedem lat to – jeśli chodzi o wysokość emerytury - znajdziemy się w tym samym punkcie, w którym jesteśmy dzisiaj. A jeśli wydłuży się np. o 10 lat – to emerytura będzie realnie niższa niż obecnie. Argument 3: osoby, które po reformie emerytalnej będą musiały pracować dłużej, nie zablokują miejsc pracy młodym, ponieważ ze względu na niż demograficzny w Polsce już wkrótce będzie brakować rąk do pracy. Tego argumentu używa ostatnio Jacek Rostowski. I znów mamy do czynienia z półprawdą. Fakt – coraz mniej nas jest, Polaków – jak mawiał celnik na Okęciu w „Misiu", ale jednocześnie, wraz z postępem technologicznym praca staje się coraz mniej „pracochłonna” – tzn. tam, gdzie niegdyś trzeba było zatrudniać cztery osoby, dziś wystarcza jedna osoba i komputer. A – biorąc pod uwagę tempo zmian we współczesnym świecie – może się okazać, że jedna osoba i komputer zastąpią ośmiu pracowników. Po drugie – w globalizującym się świecie niż demograficzny w Polsce ma niewielkie znaczenie dla polskiego rynku pracy – ponieważ do roboty aż palą się nasi wschodni sąsiedzi, a kto wie czy wkrótce Polska nie stanie się atrakcyjnym miejscem pracy dla Greków, Hiszpanów, albo nawet Włochów, którzy w związku z kryzysem ekonomicznym będą zmuszeni szukać szczęścia poza swoją ojczyzną. Argument 4: dla reformy emerytalnej w proponowanym przez rząd kształcie nie ma alternatywy. To też półprawda – jeśli chcemy ocalić obecnie funkcjonujący system to faktycznie nie można zrobić niczego innego jak tylko podwyższyć wiek emerytalny. Przy czym najprawdopodobniej w 2040 roku, gdy reforma – według przedstawianych nam założeń – miałaby wejść w życie, konieczne będzie podniesienie „emerytalnej poprzeczki" jeszcze wyżej. Alternatywą byłaby likwidacja obecnego systemu i przejście np. na system kanadyjski – w którym emerytura jest de facto pewnym minimalnym świadczeniem od państwa, takim samym dla każdego ubezpieczonego, a o to, aby na starość było nas stać na coś więcej niż tylko pajdę chleba z wodą, musimy dbać sami. Można też pójść jeszcze dalej – i ogłosić koniec systemu państwowych emerytur – ZUS musiałby je jeszcze przez wiele lat wypłacić tym osobom, które już do systemu weszły, ale dzisiejsi 18-latkowie musieliby od samego początku kariery zawodowej być świadomi tego, że jeśli sami nie zabezpieczą sobie środków pozwalających żyć godnie na starość – to będą musieli, niczym wicepremier Waldemar Pawlak, liczyć co najwyżej na swoje dzieci. I to byłaby prawdziwa reforma niesprawnego systemu. Tylko czy w Polsce znajdzie się kiedyś polityk na tyle odważny, by ją przeprowadzić? |
|