Data: 2011-05-16 12:04:17 | |
Autor: cirrus | |
Wiara Lecha IV. | |
# Ta symbioza kiboli z urzędnikami jest szkodliwa niekoniecznie z powodu zadym na stadionie. Bo, z wyjątkiem kilku incydentów, kibole Lecha przez dziesięć lat mieli raczej czystą kartę. Szkodliwość widzę w zmąceniu procedur nadzoru i kontroli nad miejskim stadionem. W zatarciu granic między publicznym a prywatnym. Wreszcie - w zaniku przejrzystości procedur, tkwiących u podstaw demokracji.
Grobelnemu taki układ może pasować, bo "znak towarowy" Lecha przydaje się podczas wyborów. Każdy atak na ten znaczek prezydent odbiera więc jak atak na siebie. Grobelny siedział na trybunie honorowej w Bydgoszczy, gdy kibole Lecha demolowali stadion. Mógł nie dostrzec demolki? Na tej samej trybunie siedział również "Litar". W co gra ITI? Przed podobnym wyborem stanęła Legia Warszawa, gdy klub został kupiony przez koncern ITI. Gdy siedem lat temu Mariusz Walter przejął Legię, chciał stworzyć model kibicowania oparty na lojalności wobec marki, ale bez paliwa fanatyzmu. Nowy stadion Legii reklamował się jako miejsce, gdzie każdy może przyjść na fajną imprezę. Legia chciała pozbyć się wulgarnego dopingu, ale kibole odpowiedzieli bojkotem: stadion ucichł i opustoszał. Apogeum tej wojny to przyśpiewka zapiewajły Piotra S. zwanego "Staruchem", który po śmierci Jana Wejcherta, pomysłodawcy zakupu Legii, krzyczał na stadionie "jeszcze jeden, jeszcze jeden". To było jednoznaczne życzenie śmierci dla szefów koncernu, a nie prośba o strzelenie gola. "Staruch" dostał za to zakaz stadionowy, ale na trybunach zrobiło się jeszcze smutniej i puściej. Legia z zazdrością patrzyła na pełne trybuny Lecha, a ITI sięgało coraz głębiej do kieszeni, by dopłacać do sportowego interesu. W niepamięć puszczono więc obelżywe zachowanie i w zeszłym roku odwieszono "Staruchowi" zakaz stadionowy. Zwłaszcza że - zgodnie z regułą "znaku towarowego" - politycy słali listy, by kiboli z zakazami wpuścić z powrotem na stadion. "Staruch" wrócił. Kilka tygodni temu "Gazeta" opisała jednak, jak spoliczkował piłkarza Legii. Wtedy szef ITI przyznał w rozmowie z "Tygodnikiem Powszechnym", że nie pojmuje, dlaczego tak się dzieje, że nie rozumie tego kręgu kulturowego, w którym tkwią kibice. Problem w tym, że "Litar" i "Staruch" to nie żule narzucający trybunom zachowania wyniesione z patologicznych środowisk. To elokwentni panowie po wyższych studiach, znający języki, wychowani w porządnych domach. Celebrują ordynarne zachowania - bo na tym polega ich biznes i religia. Bez tego nie ma rzutu adrenaliny i poczucia męskiej tożsamości grupowej. Wyważanie otwartych drzwi Kibole, choć na stadionie są w mniejszości, decydują o skali dopingu. Czyli o widowiskowości meczu. A - jak mówi Antonowicz - kibolom nikt nie wyznaczy kapłana. Sami go wskażą i pojadą za nim w mróz i deszcz, by wspierać drużynę, nawet jeśli poziom gry będzie żenujący. Bo jak mówił "Gazecie" Artur Szpilka, bokser, który w ustawkach bił się dla swojego klubu piłkarskiego, piłka nożna go nie interesowała, tylko magia barw klubowych. Idealnym przykładem magii barw, a nie piękna futbolu, jest też postać każdego zapiewajły, który przez cały mecz stoi tyłem do boiska. Mariusz Walter, kiedy mówił o "innym kręgu kulturowym", pewnie wiedział już, że wejście w ten krąg jest niebezpieczne - że to grozi - jak w Lechu - uzależnieniem zarządu klubu od kiboli. Ale z drugiej strony zapewne rozumiał też, że bez nich każdy doping siada. Więc siada też biznes. Tyle że godzenie akcji kiboli z wymogami bezpieczeństwa może być kosztowne. Na egzekwowanie prawa "religijni" kibole odpowiadają bojkotem stadionu, a kiedy klub i właściciel ustępują - prowadzi to jeszcze do większej agresji, czego dowodem atak "Starucha" na piłkarza Legii. Lech poszedł inną drogą - uzależnił się od kiboli. No dobrze, powiecie - ale Anglicy jakoś sobie z tym poradzili, a Holendrzy są na najlepszej drodze. Powyrzucali ze stadionów prowodyrów, chuliganów. Stadiony mają pełne, fanatyczni kibice mają udział w wybijaniu rytmu na stadionie, a jest bezpiecznie. Tak - ale potrzebowali na to wielu lat. Bo dla piłkarskiego biznesu ci fanatyczni kibice są naturalnym i najwyżej oktanowym paliwem. Wypracowanie zaś reguł współpracy z kibolami jest żmudne i czasochłonne. I kosztowne. Europejskie kluby prowadzą jednak piłkarski biznes od lat. Polskie - dopiero przecierają szlak. Gdy Tusk i prokurator generalny Andrzej Seremet licytują się w pomysłach na zakazy i kary dla chuliganów stadionowych, wyważają otwarte drzwi. Ulegają histerii, którą napędza zbliżający się turniej Euro 2012 i jesienne wybory . Prawo istnieje, jest dobre, tyle że pozostaje martwe za sprawą opisanych wyżej mariaży. Tydzień temu podczas meczu w Lubinie między Lechem a Zagłębiem piłka wpadła na trybuny. Lektor wymienił numer krzesełka, na którym siedział kibic, i ogłosił: - Proszę, by oddał pan piłkę, którą trzyma pod krzesełkiem. Jeśli można dostrzec piłkę między nogami, można i twarze chuliganów. Statystyki pokazują jednak, że kluby wolą tych twarzy nie widzieć. Zakazy stadionowe ma w Polsce prawie 2 tys. osób. Kluby wydały ich tylko 170. Reszta wyszła z sądów. Polskie kluby nie mają jednak wyjścia. Muszą stosować rozwiązania prawne, które zostały zapisane także w Ustawie o bezpieczeństwie imprez masowych, jak identyfikacja kibiców przy wejściu na stadion, którą wprowadziło na razie tylko kilka klubów. W ten sposób narażą jednak swoich właścicieli na gniew kiboli, który może spowodować koszty. Rząd, zamykając stadiony, uderzył celnie, bo po kieszeni klubów, ale to wystarczy tylko na chwilę i jest chwytem pod publiczkę, bo nie da się przecież bez końca trzymać kibiców poza stadionami. Teraz ruch należy do klubów. Muszą zbudować partnerskie relacje z kibicami. Muszą też odpowiedzieć sobie na pytanie, na które ja odpowiedzi nie znam: jak można pozbyć się ze stadionu młodego chłopaka z tatuażem swojej drużyny na piersiach, który przychodził na stadion od dzieciaka, a dla którego barw jest gotów stanąć do walki na gołe pięści? Zmiany na trybunach potrwają i będą kosztować. # Ze strony: http://tiny.pl/hfg2q -- stevep |
|