Grupy dyskusyjne   »   pl.soc.polityka   »   Startujemy.

Startujemy.

Data: 2011-01-16 09:56:52
Autor: Azor jest pedałem
Startujemy.
- Byłem przy prezesie Kaczyńskim, kiedy szedł do ciała brata. Trzymałem go pod rękę. Ostatnich kilkanaście kroków zrobił sam - z Jerzym Bahrem, byłym ambasadorem RP w Federacji Rosyjskiej, rozmawia Teresa Torańska
- Powiem pani wprost: nie da się wytłumaczyć, szczególnie w Rosji, jaki był sens, by jeden za drugim jeździł w to samo miejsce.

Andrzej Przewoźnik mówił: aby tylko przeżyć ten Katyń.

- Był w Katyniu 7 kwietnia w środę. Za trzy dni miał tu przylecieć znowu. Był bardzo zmęczony, rozmawiałem z nim.

Pokażę pani swój kalendarz.

Datę 10 kwietnia zakreślił pan flamastrem na czerwono.

- Zrobiłem to potem.

Rano dostałem e-mail od Mariusza Kazany, szefa protokołu dyplomatycznego w MSZ. Z jednym słowem: startujemy.

Byłem w bardzo dobrym nastroju. I powiem nieskromnie - dumny. Spotkaniem Tuska z Putinem w Katyniu zrobiliśmy kolejny krok we właściwym kierunku i wreszcie mogłem odejść.



Chciał pan?

- W Moskwie przeżyłem nowotwór, wylew i poważną operację, jak na jedną placówkę - starczy. Postanowiłem przejść na emeryturę. Proszono jednak, bym został. Po wizycie Putina 1 września na Westerplatte wiadomo było, że dojdzie do następnego spotkania. Zależało nam, żeby odbyła się w Katyniu. Trzeba było nad tym popracować. Powiedziałem: dobrze. Największym sukcesem wyjeżdżającego ambasadora jest sytuacja, kiedy stosunki między krajami są lepsze, niż były, gdy przyjeżdżał. Z radością mogłem powiedzieć, że tak się stało.

Pojechaliśmy z kierowcą na lotnisko Siewiernyj. Mój kierowca nazywa się Kwaśniewski, zaś moja sekretarka to Czartoryska. Żartowałem, że w ambasadzie trzymam się na dwóch skrzydłach. (Uśmiech)

Lotnisko znajduje się na obrzeżach Smoleńska. Niecałe 20 kilometrów od Katynia i kilka zaledwie kilometrów od hotelu Centralny, obecnie Smoleńsk, gdzie zawsze się zatrzymujemy.

Obyczaj dyplomatyczny nakazuje, by być na miejscu co najmniej pół godziny przed przylotem samolotu. My z kierowcą przyjechaliśmy około 40 minut wcześniej.

O zamiarach prezydenta dowiedziałem się oficjalnie na początku marca. Jego kancelaria przysłała mi pismo, że prezydent chce wziąć udział w uroczystościach katyńskich. Daty przyjazdu nie określono. Ale wcześniejsza wypowiedź pana prezydenta: "Mam nadzieję, że wizę dostanę", zapowiadała kolejne rozgrywki: między dwoma krajami i naszą międzypolską. Słuchałem tego z niesmakiem. Dla mnie dwie uroczystości katyńskie najwyższych reprezentantów państwa w tak krótkim czasie były obrazą Rzeczypospolitej. Pokazywały naszą niezdolność do pochylenia się nad wspólną mogiłą - razem. Jako obywatel nie chciałem się z tym pogodzić. Jako urzędnik musiałem.

Na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku są dwie bramy. Wjechaliśmy główną. Po prawej stronie, ze 200 metrów od płyty lotniska, znajdowało się miejsce do postawienia samochodu. Wysiadłem. Na lotnisku byli już pracownicy naszej ambasady oraz gubernator i kilku wyższych urzędników smoleńskiej obłasti. Razem ze 30-40 osób.

Coś zmieniło się od 7 kwietnia?

- Nie zauważyłem. Ale nie wyobrażam sobie, by na przylot Putina nie zostało ono dobrze przygotowane. Może je dozbrojono. Może coś dodano, uzupełniono lub wymieniono, co gwarantowało całkowite bezpieczeństwo startu i lądowania. W Rosji tam, gdzie ma być premier czy prezydent, zawsze musi być bezpiecznie. Co naturalnie także oznacza, iż w innych sytuacjach może być różnie.

Lotnisko Siewiernyj jest - szukam elegantszego słowa, ale nie znajduję - zapyziałe. I o tym, jakie jest, wszyscy wiedzieli od dawna.

Pokażę pani, w kalendarzu mam zapisane - 10 marca o godzinie 15 dyr. Nieczajew, z rosyjskiego MSZ.

Byłem u niego z panem Cyganowskim, szefem protokołu naszej ambasady. Nieczajew gwałtownie zniechęcał nas do korzystania z lotniska w Smoleńsku. Mówił, że jest zamknięte od kilku miesięcy i że został rozformowany pułk, który się nim opiekował. Sugerował, byśmy wybrali inne. Z takiej rozmowy pisze się zazwyczaj depeszę z nagłówkiem "zastrzeżone" lub "poufne". Uznałem jednak, że Nieczajew podniósł sprawę, o której powinno wiedzieć szersze grono osób. Posłałem do Warszawy obszerny claris na półtorej strony.


Do kogo?

- Odbiorcą pism ambasadora jest zawsze MSZ. Kancelaria Prezydenta dostała je zapewne "do wiadomości".

Podeszła do mnie pani wicegubernator Smoleńska. To postawna przystojna blondynka po czterdziestce. Powitała mnie słowami: mamy dobrą pogodę.

Pomyślałem, że nie za bardzo. Dobrą - zgodziłem się z nią przez grzeczność.

Po wymianie uprzejmości rozbiliśmy się na dwie osobne grupy. Polacy stali z Polakami, Rosjanie z Rosjanami. Zwykle tak bywa.

Po 15, może 20 minutach czekania pojawiła się mgła. Tumany chmur szły od lewej strony do prawej. Było ich coraz więcej, narastały w błyskawicznym tempie. Przyjechał Titow, wiceminister spraw zagranicznych Rosji, przywitałem się z nim, wróciłem do swojej minigrupy.

Obecność Władimira Titowa udało się nam załatwić prawie w ostatniej chwili.

W kalendarzu mam: 26 marca wyjazd do ministra z kancelarii premiera Rosji Uszakowa. Chcieliśmy wrzucić mu obie wizyty w Katyniu - premiera Tuska i prezydenta Kaczyńskiego - w jednym pakiecie i razem je omawiać. Nie zgodził się. Powiedział, że oni są od premiera Putina i zajmują się tylko spotkaniem premierów. Nie było wiadomo, do kogo uderzyć. Głowa państwa przyjeżdżająca do danego kraju musi mieć zagwarantowaną obecność kogoś z odpowiedniego szczebla administracji państwowej. Takiego zabezpieczenia nie mieliśmy. Ale grzeczność dyplomatyczna wobec głowy innego państwa jednak zwyciężyła i nieoficjalnie zapewniono mnie w którymś momencie, że tak samo jak przy wizycie Tuska będzie obecny Titow. Dając w ten sposób do zrozumienia, że rosyjskie MSZ obie wizyty, premiera 7 kwietnia i prezydenta 10 kwietnia, potraktuje protokolarnie jednakowo.

Wie pani, na czym polegał problem?

Że nikt prezydenta Kaczyńskiego do Rosji nie zaprosił, prawda?

- Że nie można było znaleźć formalnego klucza na charakter wizyty prezydenta.



W 2007 roku znaleźliście.

- Pamiętam.

Co pan pamięta?

- A co pani wie?

Że prezydent Kaczyński nagle postanowił odwiedzić cmentarz w Katyniu. Podał datę 17 września, bo na 7 września PiS wyznaczył samorozwiązanie Sejmu, co skutkowało ogłoszeniem kolejnych wyborów. 30 sierpnia więc Kancelaria Prezydenta poprosiła pana o pomoc w przygotowaniu wizyty i poinformowała, że dzień wcześniej zaprosiła do Katynia prezydenta Rosji, wtedy Władimira Putina.

- Jak zaprosiła, niech mi pani przypomni.

Maciej Łopiński, szef Gabinetu Prezydenta, 29 sierpnia przekazał to zaproszenie ambasadorowi Rosji w Polsce Władimirowi Grininowi.



Putin nie przyjechał.

(Uśmiech)

A pani prezydentowa przyleciała bez wizy.

(Uśmiech)



To co wymyśliliście?

- Pielgrzymkę. Że prezydent Kaczyński przyjedzie do Rosji z pielgrzymką. A pielgrzymka - choć takie pojęcie w stosunkach dyplomatycznych nie funkcjonuje - odbywać się może o każdej porze roku i mogą w niej uczestniczyć bardzo różni ludzie.

Wizyty prezydenta Kaczyńskiego 17 września 2007 i 10 kwietnia 2010 były więc nieoficjalne. I zorganizowane z pominięciem stosowanych w takich przypadkach norm protokolarnych.

Stałem więc na lotnisku Siewiernyj i jak zwykle przyglądałem się ludziom. Jestem socjologiem i interesują mnie ich zachowania. Minęła zaplanowana godzina przylotu. Zawsze trzeba się liczyć z jakimś opóźnieniem, ale ono się wydłużało. Zacząłem się denerwować. Każda minuta się liczy, bo zapisana jest w protokole. Mgły zrobiło się okropnie dużo. Była straszna. Staliśmy coraz bardziej zdezorientowani.

Nagle zauważyłem, że grupa rosyjska się rozchybotała. Jest takie powiedzenie "przysiąść z wrażenia". Oni przysiedli w skali masowej, jakby coś ciężkiego na nich spadło. Jednocześnie zobaczyłem wyskakujący od lewej strony samochód straży pożarnej. Wcześniej go nie widziałem, widocznie był schowany na zapleczu. Minął nas z dużą prędkością i gnał w poprzek lotniska. W ułamku sekundy skojarzyłem te dwa fakty i: Coś się stało! - krzyknąłem do swego kierowcy. Żaden pojazd nie będzie przecież jechał przez lotnisko, jeśli za chwilę ma na nim lądować samolot. Wskoczyliśmy do samochodu. I za nim!

Pan Kwaśniewski jest wspaniałym kierowcą. Jeździ jak rajdowiec.

Pracuje w Biurze Ochrony Rządu.

- W późniejszych dyskusjach, czy BOR-owcy byli, czy nie byli na lotnisku, on jest flagowym dowodem na to, że byli.

Dwóch.

- Drugim był pan Artur Geisel. Stał dalej, przy samochodach, nie z nami.

Przez mgłę widziałem przed sobą tył samochodu strażackiego, a po bokach pobojowisko w typowo sowieckim stylu - ruiny garaży, rozwalające się magazyny i wraki zardzewiałych samolotów.

Samochód strażaków zatrzymał się, wycofał i zawrócił w prawo. Widocznie dostali od kogoś sygnał, że źle jadą. Po kilkuset metrach znowu stanęli. Wysiedliśmy. Znajdowaliśmy się poza lotniskiem. Obok był rów, przed nami łąka. Zobaczyłem wicegubernatora, stał za rowem. Krzyczał do nas, że to tutaj i że jest grząsko.

Ale człowiek - jak pani wie - w takich momentach nie myśli o ostrożności. Naturalnym odruchem jest biec dalej, żeby komuś pomóc, kogoś ratować. Bo samolot przecież jak w filmach akcji wrył się prawdopodobnie w ziemię albo wbił w jakąś ścianę. I my uwięzionym w nim ludziom jesteśmy potrzebni.

Zaczęliśmy biec. Pod butami czuło się miękki grunt, ale można się było po nim poruszać.

Po 100, może 150 metrach zobaczyliśmy cztery sterty złomu. Parowały dymem. Dym unosił się nad polami i szedł w górę. Jak podczas zbierania ziemniaków. Na polu, jesienią.

Pytają mnie często, co zrobiło największe wrażenie. To!

Latałem tym samolotem, każdy lot był przygodą. Sam ze dwa razy byłem w sytuacji, że człowiek Bogu dziękował, iż znalazł się wreszcie na ziemi.



Miałem go w oczach, wielokrotnie uczestniczyłem w jego witaniu i żegnaniu. Ogromne cielsko z wysokimi schodami. A te fragmenty, które zobaczyłem, po półtora metra wysokości odbierały mi nadzieję, że komuś mogę pomóc.

Czułem się jak w Bukareszcie po wielkim trzęsieniu ziemi 4 marca 1977 roku. Wyszliśmy z ambasady na główną ulicę Bulevardul Magheru. Z budynków, które wczoraj miały po osiem czy dziesięć pięter, zostały zwały gruzów karykaturalnie pomniejszone. I nie było żadnych szczelin, przez które można byłoby wejść i kogoś wywlec ze środka. Myślałem wtedy tylko o tym, że z setek ludzi, które tam mieszkały, nikt nie miał prawa przeżyć.

Mój kierowca zaczął kląć. Potwornie! Choć jest człowiekiem niezwykle opanowanym i zawsze niebywale przytomnym. Że to wszystko od początku nie miało sensu i tym musiało się skończyć.

No, wie pani. On też widział, że cała ta wizyta odbywa się na styku z rzeczywistością.

Mam w swoim kalendarzu zapisaną taką sekwencję:

6 kwietnia - wyjazd do Smoleńska o 14.30.

7 kwietnia - Katyń, spotkanie premierów RP i FR, powrót do Moskwy.

8 kwietnia - konferencja naukowa o II wojnie światowej. Był na niej także mój przyjaciel Adam Daniel Rotfeld.

Dlatego żyje.

- 9 kwietnia, czyli w piątek, o godz. 12 wręczałem nagrody dla rosyjskiego Memoriału, m.in. dla Gurianowa. Ufundował je pan Kochanowski, ale nie mógł przyjechać do Moskwy.

Bo gdyby...?

- Tak. Po tej uroczystości znowu pojechałem samochodem do Smoleńska. A wieczorem mieliśmy odprawę z pracownikami ambasady. Przygotowanie każdej wizyty to bardzo dużo szczegółów technicznych. Spotkaliśmy się w kawiarni Francuskiej obok hotelu. Było z dziesięć osób.

Tego dnia miałem towarzyszyć prezydentowi na cmentarzu katyńskim i o szesnastej poprowadzić jego spotkanie z Polonią. Zrobiłem konspekt, dość prymitywny. Typu - nazwiska osób do wymienienia, żeby nie pomylić i nikogo nie pominąć. Włożyłem w okładkę. Mam ją, zachowałem na pamiątkę.

Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Trzęsły się tak, że nie mogłem ustać. Starałem się nad nimi zapanować.

Mój kierowca dzwonił.



Do Antoniego Macierewicza?

- Dlaczego do Macierewicza?

Bo Macierewicz, który był na cmentarzu katyńskim, dowiedział się o katastrofie od BOR-owca z lotniska.

- Wątpię, żeby Kwaśniewski miał jego telefon. Może od Geisela. Geisel był gdzieś w pobliżu. Słyszałem jego głos.

Mój kierowca ściągał BOR-owców z cmentarza w Katyniu. Krzyczał do telefonu, żeby natychmiast przyjeżdżali, że są potrzebni. Nie tam jest wasze miejsce - wołał - tylko tutaj.

Uspokoiłem nogi.

Powinienem kogoś poinformować. Odruchowo zadzwoniłem do mojej rodziny. Odebrała siostra. Powiedziałem dwa zdania. Że wydarzyła się katastrofa i że to, co widzę, jest przerażające. Usłyszałem jej krzyk. Następny telefon wykonałem do pani Czartoryskiej, mojej sekretarki w ambasadzie.

Nie do ministra Sikorskiego?

- Nie miałem przy sobie jego bezpośredniego telefonu, wziąłem nie tę komórkę. Po chwili odezwało się Centrum Operacyjne Rządu i połączyło mnie z ministrem Sikorskim.

Była godzina 8.55.

- Minister już wiedział.

Od siedmiu minut. Od dyrektora Jarosława Bratkiewicza z departamentu polityki wschodniej, a ten od swego naczelnika Dariusza Górczyńskiego, który zadzwonił do niego z płyty lotniska.

- Zameldowałem ministrowi, co widzę. Nie pamiętam, w jakich słowach. To była krótka rozmowa.

Za miejscem, gdzie staliśmy, był wzgóreczek, rodzaj nasypu. Nie widzieliśmy, co za nim.

Nie widziałem też żadnego kadłuba ani żadnych odwróconych do góry kół. Ze zdumieniem zobaczyłem je potem w telewizji.



Sfilmował je Darek Łopacz, operator Wiktora Batera. Wdrapując się na dach pobliskiego sklepu.

- Na nasypie pojawili się żołnierze. Bardzo szybko. I jakiś samochód z gromadką ludzi. Tam chyba utworzyło się miejsce dowodzenia. Żołnierze rozbiegli się i zaczęli nas odpychać.

Grzecznie?

- Grzecznie, ale zdecydowanie.

Coś tłumacząc?

- To nie są ludzie od tłumaczenia. Bardzo sprawnie obstawiali cały teren. Jedni gasili dymiące fragmenty, inni usuwali wszystkich cywilów.

Wie pani, co było w tej katastrofie najstraszniejsze? Że Rosjanie, nie pamiętam dokładnie kiedy, ale pytali nas, czy chcemy skorzystać z pomocy ich nawigatorów, którzy pomogą naszym pilotom w lądowaniu. To pytanie przesłaliśmy do Warszawy. Odpowiedziano, że nie.

Chodziło o pieniądze?

- Nie wiem.


Zatrudnienie rosyjskich nawigatorów w 2007 roku kosztowało Kancelarię Prezydenta około 15 tysięcy złotych.

- Bóg nas strzegł. Bo tę odmowę na szczęście mamy.

Zobaczyłem ludzi z MCzS, rosyjskiego ministerstwa do sytuacji nadzwyczajnych. Przejęli dowodzenie całą akcją. Dla mnie było ewidentne, że śledztwo będzie prowadzić kraj, na którego terenie wydarzyła się katastrofa.

Wicegubernatora zgubiłem z oczu. Obok słyszałem głos, nie wiem, czy Kwaśniewskiego, czy Geisela, a może kogoś trzeciego, nawołujący, żeby puścić ich dalej, i słyszałem zdanie: tam jest nasz prezydent, tam jest nasz prezydent.

Czy nosił specjalny chip?

- Pierwszy raz słyszę. W przypadku Kaczyńskiego tego nie wykluczam. To sprawa związana z wyobrażeniem danej osoby o swoim bezpieczeństwie. Niektórzy potrzebują większego, inni mniejszego.

Nie wiem, jak długo jeszcze staliśmy na tym polu. Może w sumie pół godziny.

Kierowca powiedział mi, że dzwonią z Katynia. Chcą rozpocząć mszę świętą i pytają, czy się tam pojawię. Ogarnęła mnie idée fixe, że najważniejsi teraz są ci ludzie na cmentarzu. Czekają na nas i moje miejsce jest wśród nich.

Wyjechaliśmy na szosę.


Była już obstawiona?

- Chyba nie. Ale nie ukrywam, że byłem półprzytomny.

Jednym z wniosków, który starałem się potem przekazać naszej stronie, był ten, że powinniśmy w ramach naszej współpracy z Rosjanami podjąć, a może wzbogacić współpracę z ich ministerstwem ds. sytuacji nadzwyczajnych. Jest to zmilitaryzowana struktura znakomicie zorganizowana, o gigantycznych doświadczeniach. Na obszarze tak wielkiego kraju bez przerwy przecież coś się dzieje. Ludzie jednego dnia walczą z burzą piaskową, drugiego dnia z powodzią, pożarem czy wybuchem gazu. Warto z ich umiejętności skorzystać.

Dojechaliśmy do Katynia. Wysiadłem z samochodu i pierwszą osobą, która do mnie podeszła, był Antoni Macierewicz. Poprosił o numer telefonu. Nie pamiętam, czyj. Chyba kogoś z ambasady, bo był w mojej komórce, a w komórce miałem głównie ludzi z ambasady. Dałem. Podszedł minister Sasin z Kancelarii Prezydenta. Wcześniej go nie znałem. Starałem się okazać mu serdeczność. Nagle stracić szefa, z którym się było blisko, wydawało mi się strasznym ciężarem.

Miał być w tym samolocie.

- Tego mi nie powiedział.

Odstąpił miejsce koleżance.

- Z panem Sasinem zaczęliśmy iść w kierunku czekających ludzi. Zobaczyłem rzędy pustych krzeseł. Z kwiatami, flagami i przewieszonymi przez poręcze parasolami. Wtedy do mnie dotarło, że naprawdę wszyscy zginęli. I żadnego cudu nie będzie. Bo człowiek wierzy w cuda. Wierzy, że nagle dowie się o czymś dobrym, co sprawi, że straszliwe wydarzenia staną się mniej straszne.

Powiedziałem ze dwa zdania. I bardzo szybko oddałem głos Sasinowi. Uznałem, że to on powinien przemawiać. Że w tym momencie bliski współpracownik prezydenta jest ode mnie ważniejszy.

Ludzie o coś pytali?

- Nie.

W Bukareszcie też nie pytali. Szli środkiem ulicy, bo po bokach leżały gruzy. Szły setki, tysiące ludzi. W całkowitym milczeniu. Nie słyszałem ani jednego słowa. Jakby oglądało się film z wyłączonym dźwiękiem. Na cmentarzu w Katyniu też była cisza. Żadnych okrzyków, głośnego płaczu, nic. Wszyscy stali skamieniali.


Zaczęła się msza.

Dla człowieka wierzącego, kiedy spotka go chwila najwyższej radości i chwila największego bólu, a bólu jest w życiu więcej niż radości, msza święta jest ważna, najważniejsza. Człowiek potrzebuje ofiarę oddać się Bogu, w sposób bezpośredni połączyć się z Nim i wrócić do - wartości.

Na cmentarzu byli pracownicy ambasady. Widziałem naszych konsulów - Longinę Putkę i Roberta Ambroziaka.

Wychodząc z cmentarza, spotkałem Tadeusza Stachelskiego z protokołu dyplomatycznego MSZ. Był całkowicie roztrzęsiony. Otarł się o śmierć, miał być w tym samolocie. Przyjechał 7 kwietnia z premierem, miał wrócić do Warszawy i przylecieć po raz drugi. Ale został w Smoleńsku z jakichś względów organizacyjnych. Ale pan żyje - próbowałem go pocieszyć.

Pan też.

- Ale w mojej głowie nie powstał obraz, że mogłem być w tym samolocie.

Był pan na liście.

- Ale jako członek oficjalnej delegacji. I przy moim nazwisku stała gwiazdka, co w języku biurokracji MSZ-owskiej oznacza, że przebywa na miejscu. Dziennikarze jej albo nie zauważyli, albo tego kodu nie znali, a że to oni wtedy decydowali o życiu i śmierci (uśmiech), włączyli mnie na listę ofiar katastrofy.



Adam Daniel Rotfeld pożegnał pana w telewizji.

- I Aleksander Kwaśniewski. W pięknych słowach. Bardzo mnie to ujęło. Pracowałem z nim tylko przez dziewięć miesięcy. Jako szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, po odejściu Marka Siwca do europarlamentu. Nie znał mnie, ale przyjął, zawierzył, choć - mówiąc brutalnie - nie byłem lewicowcem i on o tym wiedział. Mam jednak satysfakcję. Kiedy odchodził, okazałem mu lojalność.

Po wyborze Lecha Kaczyńskiego na prezydenta pani Jakubiak i pan Kowal wzięli mnie na rozmowę. Powiedzieli, że mają dla mnie propozycję: przez rok jeszcze mogę pozostać na stanowisku szefa BBN. Byłem uradowany. Potwierdziło to zasadę, której staram się trzymać całe życie, że jestem państwowcem. Bardzo chciałem zostać. BBN to jest fascynujące miejsce pracy. Wiedziałem jednak, że 22 grudnia wszyscy ministrowie kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego złożą dymisje, prezydent je przyjmie i pożegna się z personelem. Byłbym jedynym ministrem, który by tego nie zrobił. Uznałem, że takiego numeru nie mogę wywinąć. Nie mogę kosztem nielojalności, bo byłaby to straszna nielojalność wobec niego, zdobywać poklask nowej ekipy. Pani Jakubiak i Pawłowi Kowalowi podziękowałem i złożyłem dymisję. Pomyślałem, że jeżeli nowy prezydent naprawdę chce mnie zatrudnić, to proszę bardzo, może mi to zaproponować po swoim zaprzysiężeniu.

Ale nie zaproponował?

- Nie.

Znał go pan?

- Poznałem. Był bardzo miłym człowiekiem. I na pewno żarliwym patriotą. Ale kochać własny naród to za mało. Trzeba jeszcze chcieć zobaczyć, jaki jest, jak się zmienia, jakie ma oczekiwania. I... podejmować decyzje. A z tym był problem. To - moim zdaniem - wynikało z zależności.

Od brata?

- Wykonał zadanie, mówiąc ich językiem. Ale został wybrany. Historia, niestety, taką rolę mu powierzyła.

Przychodziłem do niego umówiony, ze sprawami do załatwienia, prezydent mówił: lubię chodzić. Chodził więc po gabinecie i opowiadał. Skądinąd bardzo ciekawie. Starałem się wrzucić mu jakąś sprawę dotyczącą naszych aktualnych stosunków bilateralnych z Rosją, a on, że nie, teraz to nieważne - przerywał mi - za 12 lat o tym porozmawiamy. Szedłem więc do Mariusza Handzlika, bardzo go lubiłem, po 15 minutach przychodził prezydent i znowu opowiadał. Jemu, mówiąc w wielkim skrócie, nie spieszyło się. Dlatego Rosja partnera do rozmów widziała w Platformie i w premierze Tusku. A nie w PiS i prezydencie. PiS i prezydent Kaczyński w oczach Rosjan nie dawali Rosji szansy na poprawę stosunków. Nie wyłożyli na stół czegoś, co mogłoby być przez Rosję potraktowane jako poważna propozycja. W Europie wiedzą, że Rosja to bardzo trudny partner, ale dziś koniec końców pragmatyczny.

Pan Sasin postanowił natychmiast wracać do Warszawy. Prosiłem, żeby został. Bo dużo - tłumaczyłem - i zapewne coraz więcej będzie się działo i w Smoleńsku, i w Moskwie, i on jako jedyny przedstawiciel Kancelarii Prezydenta powinien w tym uczestniczyć. Był innego zdania. Odleciał jakiem z dziennikarzami od razu, jeszcze w sobotę. A potem ze zdumieniem zauważyłem w prasie niesympatyczną o mnie informację, że Bahr odciągał Sasina od powrotu do Warszawy. W domyśle - że Bahrowi strasznie zależało, żeby Sasin nie wrócił do kancelarii w czasie, gdy będzie ona zajmowana przez... nawet nie wiem dokładnie przez kogo.


Obce siły?

- Marszałka Komorowskiego wykonującego obowiązki prezydenta! Nic nie rozumiem. Przecież państwo musi funkcjonować. Mimo najstraszniejszej katastrofy. A ja ani nie wiedziałem, czym się Sasin w kancelarii zajmował, ani do głowy mi nie przyszło, że zatrzymując go w Smoleńsku, odbieram mu szansę na przejęcie kancelarii. Bardzo mnie to zabolało. Było nie tylko całkowicie nieprawdziwe, ale zupełnie idiotyczne, wręcz absurdalne.

Wróciłem do hotelu. I znów musiałem jechać na lotnisko. Dostałem informację, że przyjeżdża premier Tusk. Było już ciemno. Na lotnisku stały oświetlone namioty. Powiedziano mi, że jest Putin, już przyleciał. Czekaliśmy na naszego premiera. Jechał z Witebska. Rozmawiałem z Rosjanami. Im w głowie się nie mieściło, że mogła się wydarzyć taka tragedia. W kategoriach mistycznych widocznie jest to cena, którą trzeba zapłacić, by przestrzeń prawdy się rozszerzyła. Ja rozumiem, że jeśli ma się w swoim kraju miejsce, które boli, to nie lubi się kogoś, kto przychodzi i w tej ranie grzebie. Ale my jako ofiary mamy prawo w niej grzebać, bo to jest nasza rana. To dzięki naszemu uporowi, nazywam go katyńskim, powstały tak wspaniałe obiekty jak Miednoje i Katyń, które wywalczył nieoceniony Andrzej Przewoźnik. Rosjanie musieli się z nimi pogodzić. I pogodzili. Jestem przekonany, że kiedy zaczniemy ze sobą spokojnie rozmawiać, podziękują nam, że pomogliśmy im przy pomocy naszych ofiar przywołać także pamięć o ich ofiarach. Bo oni mają na swojej ziemi Katyniów dziesiątki. A kiedy sobie o nich przypomną, będziemy musieli się posunąć, żeby zrobić im miejsce w naszej polskiej pamięci. Taka jest logika pojednania.

Zadzwonił Paweł Kowal, dobrze się znamy. Powiedział, że też przylecieli z Jarosławem Kaczyńskim do Witebska, jadą właśnie autokarem, są na terenie Rosji i nie wie, z jakich powodów, Rosjanie opóźniają ich dojazd do Smoleńska. Chciałem mu pomóc, biegaliśmy do Rosjan, prosiliśmy szefa rosyjskiego protokołu i oni nas zbywali. A Kowal dzwonił bez przerwy. Że ich przetrzymują, robią im jakieś kontrole.

Przyjechał Tusk. Widać było, że jest absolutnie wstrząśnięty. Podszedł z Putinem do wraku. Byłem przy tej scenie.

Uścisku?

- To straszne draństwo, żeby w uścisku Putina dopatrywać się czegoś innego niż wyrażenie współczucia. Gest Putina był jak najbardziej na miejscu, był ludzkim odruchem. Tusk, kiedy podchodził do wraku, słaniał się na nogach. Był kompletnie zdruzgotany.

Znowu zadzwonił Kowal, że są już przy bramie lotniska.

Teraz powiem pani jak człowiek, który zna Rosję. Jeżeli strona rosyjska zaplanowała, że na miejsce katastrofy najpierw ma przyjechać Tusk, to tak musiało być. Rosjanie, kiedy jest przewidziane wydarzenie z udziałem ich najwyższych przedstawicieli, wszystkich, którzy by w realizacji tych planów im przeszkadzali, usuwają lub zwyczajnie wyrzucają. Błyskawicznie i często brutalnie. Natychmiast odjeżdżać! Wam tu nie wolno! Bez oglądania się na kraj, jaki dany gość reprezentuje, i powody, z jakimi występuje.



Interwencja premiera Tuska by nie pomogła?

- Nie. Odpowiadam jednoznacznie. W układance czasowej, którą zaplanowali gospodarze, prezes Kaczyński miał dojechać później, a premier Tusk wcześniej. Dla mnie to było oczywiste.

Na teren lotniska wjechał autokar z panem Kaczyńskim. Podszedłem. Byłem przy nim, kiedy szedł do ciała brata. Uważałem, że to ja powinien mu towarzyszyć. Trzymałem go pod rękę. Kilka metrów przed miejscem, gdzie leżały ciała, stanąłem. Uznałem, że nie powinienem z nim iść do końca, że to zbyt intymny moment. Ostatnich kilkanaście kroków zrobił sam.

Tam leżały trzy ciała.

- Nie widziałem ich. Było ciemno. Stał przy bracie dłuższą chwilę. Wokół niego kręcili się jacyś ludzie.

Identyfikował brata.

- Znowu go przejąłem. Odprowadzałem do autokaru. Chciałem mu wyrazić swoje współczucie. Zacząłem mówić o śmierci mojego ojca. Odpowiedział: ale nie stracił pan brata. Miał rację.

Ich autobus stał około 150 metrów od namiotu, w którym odbywały się rozmowy Tuska z Putinem.

Ktoś przekazał mi prośbę naszego premiera, żebym Kaczyńskiego zaprosił do namiotu. Wszedłem do autobusu. Kaczyński siedział w przedniej części po lewej stronie, wciśnięty w fotel. Powiedziałem mu o zaproszeniu. W bardzo grzecznej formie. Że oni na niego czekają, że to ważne, by z nimi porozmawiał. Odmówił.

Jak?

- Że nie. To było tylko "nie".

Obok autokaru stali ludzie od Kaczyńskiego. Próbowałem ich przekonać, żeby oni przekonali prezesa. Byli na nie. Bardzo zdecydowanie na nie.



Że spisek? Zamach?

- Powiem coś pani. Należałem do tych naiwnych Polaków, którzy na początku uwierzyli w PO-PiS. I proszę mi wierzyć, że w czasie rządów PiS-u myśmy się otarli o coś niebezpiecznego. Nie chcę formułować ostrzej.

Jeszcze raz poszedłem do Kaczyńskiego. Tuskowi bardzo zależało, by wśród Rosjan nie powstało wrażenie istnienia dwóch Polsk. Mnie także na tym zależało. Dla mnie to, że nasze rozbicie przenieśliśmy do drugiego kraju i że ono musiało się ujawnić w tak specyficznym miejscu jak Katyń, było nie do zniesienia.

Nie - odpowiedział Kaczyński. Odjechali.

W rozmowach Tuska z Putinem nie uczestniczyłem. Nawet nie wiem, czy była jedna, czy dwie. Odbywały się w cztery oczy.

Czyli w ile?

- Bez ambasadora (uśmiech). To jest zły obyczaj, który przyjął się wiele lat temu. Pracowałem w Moskwie jako radca ds. politycznych. Przyjechał prezydent Wałęsa i nasz ambasador Stanisław Ciosek nie został dopuszczony do rozmowy Wałęsy z Jelcynem na Kremlu. Strasznie był oburzony. Ale jak! Krzyczał, że jest ambasadorem i ma prawo. Podejrzewam też, że niedopuszczenie go wtedy do rozmów wyrażało intencję gospodarzy. Później jednak wynikało z nieufności ekip rządzących, które zmieniały się jak rękawiczki. Sam tego doświadczyłem.

Jeden z polskich premierów, nie wiedząc, że jestem w pobliżu, zapytał swego pracownika: a ambasador to nasz? Mnie jakby ktoś w twarz uderzył.



A jaka była odpowiedź?

- Nie było, bo zapytany zorientował się chyba, że słyszę. Ale jeżeli kiedykolwiek powstaje tego rodzaju myślenie, nic dziwnego, że utrwala się formuła, iż pewne rozmowy odbywają się bez obecności ambasadora.

Tusk wyjechał. Kaczyński chciał zabrać ciało brata. Z Pawłem Kowalem poszliśmy do Putina. Powiedział, że to niemożliwe. Bo głowie państwa należą się honory i on sobie nie wyobraża, by polski prezydent mógł opuścić teren Rosji bez oddania należnych mu honorów.

Następnego dnia, w niedzielę, odbyła się uroczystość pożegnania.

Przyleciał premier Putin, nie prezydent Miedwiediew.

Nie odbierałem tego jako coś nadzwyczajnego. Przyleciał, bo zaangażował się w porozumienie z Polską. I jest - według mnie - architektem nowego etapu stosunków z Polską.

Szedłem z nim za trumną. Za nami maszerowali żołnierze. W trakcie bardzo wolnego marszu podziękowałem mu krótko za oprawę uroczystości. Razem oddaliśmy honor świętej pamięci panu Prezydentowi Rzeczypospolitej.

Miałem świadomość, że uczestniczę w historycznym wydarzeniu, absolutnie unikalnym, naładowanym symboliką.

Normalnie na uroczystościach oficjalnych w Rosji ma się odczucie, że są one tak skonstruowane, by każdy czuł się mniejszy od Rosji. A to był moment, w którym nie tylko nie miałem tego odczucia, ale wydawało mi się, że jesteśmy jako państwo ważniejsi.

To moment jedyny?

- Jedyny, bo jestem realistą i - choć zupełnie mi się to nie podoba - wiem, kto jest mniejszy, a kto większy.

Ale w tym momencie nie byłem li tylko urzędnikiem reprezentującym państwo i oddającym w imieniu swego państwa honory prezydentowi. Mnie się zdawało, że ja razem z tym, któregośmy odprowadzali, jesteśmy Rzecząpospolitą. To było niesłychane uczucie. Nie do przekazania.

Wróciłem do Moskwy. Ambasada, która normalnie otoczona jest drutem kolczastym, została otoczona kwiatami. Przynosili je zwykli Rosjanie, trzeba to zapamiętać. Odbierałem kondolencje. Przybył prezydent Miedwiediew. Dał do zrozumienia, że będzie na pogrzebie w Krakowie Do księgi kondolencyjnej wpisali się wszyscy, łącznie z ambasadorem amerykańskim, który normalnie żadnych ambasad nie odwiedza.

Kilku bardzo wysokich urzędników rosyjskich po złożeniu kondolencji wzięło mnie na bok i usilnie przekonywało, że reakcja Rosjan jest autentyczna i spontaniczna, nie przez nich robiona. Gdyby nie okoliczności, byłbym lekko rozbawiony. Pamiętam wcześniejsze pokazówy, które urządzano pod ambasadą polską, zwożąc ludzi autobusami i stawiając ich ze szturmówkami i transparentami, żeby protestowali przeciwko Polsce w NATO.

Towarzyszyłem przewiezieniu ciała pani prezydentowej z MORG-u na lotnisko. To była wspaniała kobieta, uważałem się za jej wielbiciela. Byłem przy zamykaniu trumny prezydenta Kaczorowskiego. Był skromnym, mądrym człowiekiem. Pożegnałem ostatnie trumny, które wylatywały z Moskwy 23 kwietnia. Wszedłem do samolotu. Ogromne wnętrze było zasłane flagami. Każdą trumnę przykrywała biało-czerwona flaga. Jakby ktoś biało-czerwony obrus rozłożył na świątecznym stole. Pomyślałem o Monte Cassino. Tam było pole i czerwone maki. Chodziłem między trumnami jak po cmentarzu. Zobaczyłem trumnę Andrzeja Przewoźnika, on był bezsprzecznie najbliższą mi osobą. Pożegnałem go. I tyle.




Więcej... http://wyborcza.pl/1,75480,8941828,Startujemy.html?as=9&startsz=x#ixzz1BBaLoz16



Przemysław Warzywny

--

"Donald Tusk po trwającej przez całe pięć lat twardej walce politycznej rzucił na kolana najgroźniejszego konkurenta, Jarosława Kaczyńskiego. Odebrał mu całą władzę i pozbawia właśnie ostatnich medialnych okienek na świat."

Startujemy.

Nowy film z video.banzaj.pl więcej »
Redmi 9A - recenzja budżetowego smartfona